Trwa
kwadratura lustracyjnego koła.
Teraz, po raz kolejny, na celownik
dostał się dyżurny chłopiec do bicia w sutannie - gdański prałat.
Najpierw ks. Jankowskiemu dostało się publicznie, bo miał ujawnić agentów, a nie zrobił tego w terminie
(przeczytaj) Kiedy natomiast ujawnił, kto na niego donosił - teraz, dla odmiany dostaje mu się za to, że ją ujawnił.
Przy
wtórze rozbawionych sytuacją rechotu SB-eków rozlegają się szczurze
piski TeWulców. "Nigdy nie podpisywałem żadnego zobowiązania do
współpracy! Nie pisałem raportów! Nie brałem pieniędzy!" - takie
formułki wygłaszają kolejno agenci w sutannach, którzy donosili na
prałata. I mają po części rację chowając się za półprawdę.
Donosili
bez podpisywania zobowiązań współpracy (to standardowa procedura SB w
przypadku księży-agentów). Donosili nie pisząc raportów (raporty pisali
nie agenci, tylko wysłuchujący ich "spowiedzi" SB-ecy). Donosili nie
biorąc pieniędzy (księży wynagradzono zwykle wręczając upominki np.
alkohol, czy ułatwiając wyjazdy zagraniczne).
Media
chętnie publikują zarzuty pod adresem prałata, ale jakoś dziwnie nie
wnikają w to, co donosili na niego agenci i jakimi motywami się
kierowali (a były to często motywy bardzo brudne). Praktycznie
dziennikarzy nie interesuje też, że agenci z "listy Jankowskiego" to nie
jego wymysł, tylko wynik badań dokumentacj i ich weryfikacji
przeprowadzonych w IPN.
Histeria podsycana przez antylustracyjne
media to jednak drobiazg. Najsmutniejsze jest co innego - to, że wśród
wielu duchownych, którzy BEZSPRZECZNIE donosili na prałata nie znalazł
się ŻADEN, który uderzyłby się w piersi. Żaden który powiedziałby
"przepraszam".
Osobiście nie lubię prałata, ale szanuję go za odwagę. Chrześcijańską i ludzką. Odwagę, której zabrakło donosicielom.